Kiedy Wes Anderson bierze się za historię o rodzinnej firmie, która destabilizuje Bliski Wschód, to wiadomo, że nie będzie to klasyczny dramat polityczny. Fenicki układ to układanka, która rozsypuje się z wdziękiem. Wpadnijcie – od piątku w KNH.
Wchodzimy do tej historii jak do dobrze znanego pokoju – elegancko wystylizowanego, z precyzyjnie dobranym światłem, ale tym razem coś tu skrzypi. Fenicki układ to Wes Anderson na rozdrożu: nadal operujący swoim charakterystycznym językiem wizualnym, ale opowiadający o świecie, w którym żadna symetria już nie wystarcza.
Rzecz dzieje się w latach 50., ale geopolityka i korporacyjne macki bohatera – przemysłowca Anatole’a "Zsa-Zsa" Kordy (Benicio del Toro) – mają zasięg zupełnie ponadczasowy. Jesteśmy w wymyślonym państwie gdzieś na Bliskim Wschodzie, gdzie Korda właśnie finalizuje dekady planowania swojego wielkiego projektu: Schemat Infrastruktury Kordaland i Sea Phoenician. Coś pomiędzy kanalizacją, eksploatacją złóż, handlem śrubami i rybołówstwem. A wszystko z potencjałem destabilizacji całego regionu. Brzmi groteskowo? No właśnie.
Jak zwykle u Andersona: forma to treść, treść to forma. Mamy tu klasyczne podziały na rozdziały, pastelowe kartoniki z nazwami inwestorów, samoloty lecące nad tekturowym światem i eksplozje, które wyglądają jak scenografia w teatrze lalek. Ale w centrum tego świata – o dziwo – nie Korda, tylko jego córka Liesl (Mia Threapleton), dwudziestolatka, która porzuciła rodzinę dla klasztoru, a teraz zostaje brutalnie wrzucona z powrotem w sam środek biznesowo-moralnego tornada. Ot dziedziczka imperium z różańcem zamiast teczki.
Czy to Sukcesja spotyka Podwodne życie ze Stevem Zissou? Trochę tak. Ale Fenicki układ nie próbuje być komentarzem politycznym ani moralitetem. To raczej kalejdoskop – ciasno upchany narracyjnie, pełen bohaterów, którzy pojawiają się i znikają szybciej niż da się ich zapamiętać (w tym Willem Dafoe, Scarlett Johansson, Tom Hanks, Benedict Cumberbatch i Michael Cera jako zakochany w owadach guwerner z Norwegii). Jeśli lubicie zabawę w "kto tu gra cameo?", to seans da Wam więcej niż niejeden quiz.
Jest też Andersonowa nostalgia – ale podszyta niepokojem. Wierzenia religijne mieszają się z wizjami kapitalistycznego piekła, a każdy gest, każde słowo bohaterów wydaje się już nieco podszyte świadomością końca – jakby świat stworzony przez reżysera sam się nudził swoją precyzją.
Nie oczekujcie emocjonalnych uniesień ani przemówień o sensie życia. Raczej lekkiego, absurdalnego rozkojarzenia, które przypomina, że kino może być też sztuką budowania makiety, by lepiej przyjrzeć się ludzkiemu chaosowi.
Premierowe seanse Fenickiego układu ruszają w piątek, 6 czerwca i warto być na pokładzie od początku. Bo nawet jeśli ten pociąg już znamy, to stacja, do której tym razem zmierza, potrafi zaskoczyć. Wpadnijcie i zobaczcie, jak daleko Wes Anderson może rozciągnąć swoje własne zasady gry w korporacyjno-familijne domino.