Co zrobić, gdy nie można mieć Indiany Jonesa? Wziąć Kolbergera, gumowego węża i ruszyć z kamerą do Wietnamu. W czerwcu w KNH zobaczycie filmy, które udowadniają, że Hollywood w wersji PRL-owskiej było równie szalone, co twórcze. Czasem zabawne, czasem kuriozalne, ale zawsze na miarę naszych możliwości.
Pod koniec lat 80. nie tylko w kinach wieje nudą – cały kraj tonie w marazmie. Brakuje mięsa, brakuje dolarów, brakuje Spielberga. A skoro nie da się go sprowadzić, trzeba zrobić go samemu. W Nowych Horyzontach przypomnimy Wam, jak wyglądało Hollywood kręcone z drugiego obiegu – z kartonowymi rekwizytami, pomocą bratniego ZSRR i scenariuszami, które z logiką miały tyle wspólnego, co smok z papier mâché z CGI.
W ramach przeglądu Hollywood w PRL pokażemy cztery filmy, które próbowały konkurować z zachodnią rozrywką – a dziś są świadectwem nie tylko nieposkromionej filmowej wyobraźni, ale też stanu ducha epoki. Próby podłączenia się do międzynarodowych trendów – kina Nowej Przygody, science fiction, fantasy czy superbohaterszczyzny – filtrowane przez ograniczenia techniczne, budżetowe i cenzuralne, dały efekt, którego nie da się podrobić: osobliwy miks brawury, amatorstwa i geniuszu spod lady.
Na początek coś, czego nie da się zapomnieć, nawet jeśli bardzo się chce. Klątwa Doliny Węży Marka Piestraka to pełnoprawny przykład kina przygodowego made in PRL – z Krzysztofem Kolbergerem w roli intelektualisty-eksploratora, Romanem Wilhelmim jako żywym cieniem przeszłości i całą menażerią papierowych gadów, które śnią się po nocach. Film próbuje uchwycić ducha Spielberga, ale robi to po swojemu – z narracyjnym chaosem, etnograficzną powagą i atmosferą, której nie byłby w stanie wymyślić żaden Zachód.
W tamtym czasie nawet krasnoludki miały już dość. Z mikroświata Szuflandii chciały się wydostać równie mocno, jak widzowie z codzienności PRL-u. Kingsajz Juliusza Machulskiego, nakręcony w szczycie jego twórczej formy, to jedno z niewielu popowych science fiction, które jednocześnie śmieszy, trafnie diagnozuje system i do dziś działa jak metaforyczny młotek. Bo choć świat przedstawiony toczy się na granicy bajki i groteski, to jego logika – podporządkowana regułom władzy, przywileju i cenzury – jest boleśnie znajoma. I, co może bardziej niepokojące, wciąż aktualna. Machulskiemu udało się stworzyć coś na pograniczu farsy, manifestu i marzenia o butelce Polo-Cockty, która smakuje jak wolność.
Z zupełnie innej beczki – ale równie trudno w to uwierzyć – jest Biały smok, czyli jeden z najbardziej egzotycznych przypadków w historii polskiej kinematografii. Koprodukcja z USA, w której Christopher Lloyd biega po Górach Stołowych, to film o ambicjach tak dużych, że scenografia musiała czasem nadążać za nimi dopiero w postprodukcji. Animowany smok, ekipa od wszystkiego i reżyser balansujący na granicy wyczerpania – wszystko to tworzy projekt, który dziś można uznać za osobliwy artefakt: dziwny, chaotyczny, ale hipnotyzujący swoją determinacją.
Na finał Cudowne dziecko – PRL-owski flirt z kinem superbohaterskim i Nową Przygodą. Trzynastoletni chłopak odkrywa w sobie zdolności psychokinetyczne i musi je okiełznać, zanim przypadkowo wysadzi pół miasta. Film zaskakuje skalą i tempem: są pościgi, wybuchy, momenty zadumy, a wszystko to w oprawie godnej ówczesnego „kino familijnego science fiction”. To też jeden z najbardziej nieoczywistych przykładów polskiego kina młodzieżowego, w którym napięcie między powagą tematu a groteskowością formy działa na korzyść filmu. Na zachęte dodamy tylko, że w jednej ze scen pojawia się Wojciech Mann, i nie – nie jesteście na to gotowi. Ale może właśnie dlatego warto zobaczyć ten film do końca.
Każdy z seansów – poza Klątwą Doliny Węży – poprzedzi wideoprelekcja kuratora przeglądu, dr. Michała Piepiórki.
Zanurzcie się z nami w ten szalony filmowy świat, gdzie wszystko mogło się zdarzyć, a im bardziej coś nie miało sensu, tym bardziej zasługiwało na bilet do kina. Bierzcie łyk Polo-Cockty, zakładajcie kingsajzowe buty i wskakujcie do naszej PRL-owskiej maszyny czasu.