Wrócicie do siebie Jonása Trueby to przewrotna, niezwykle czuła układanka o uczuciach, które nie mieszczą się w prostych definicjach. Ale i Alex – para z czternastoletnim stażem – planują imprezę na zakończenie związku, wierząc, że rozstanie zasługuje na celebrację równie mocno jak ślub. Brzmi jak dowcip? Może, ale tylko do momentu, gdy zobaczymy ich razem – Itsaso Arana i Vito Sanz tworzą duet, który w jednej scenie potrafi przeskoczyć od ironii do rozbrajającej intymności. Trueba, z typową dla siebie lekkością i filmową samoświadomością, puszcza oko do klasyki screwball comedy, ale zostaje blisko współczesnych emocji: tych niepewnych, płynnych, czasem absurdalnych. Wrócicie do siebie jest jak rozmowa, którą zawsze odkładamy na później – o tym, co zostaje, kiedy miłość nie znika, ale przestaje wystarczać. (Wrócicie do siebie);
W latach 80., kiedy we Włoszech wyzwolenie seksualne było hasłem bardziej politycznym niż społecznym, one postanowiły potraktować je dosłownie. Ilona, Moana, Eva, Debora – kobiety, które trafiły do agencji porno nie po to, by zadowalać męskie spojrzenie, ale by przejąć kontrolę nad własną narracją. Diva Futura Giuli Louise Steigerwalt nie jest filmem o pornografii, tylko o granicach – tych, które przekraczamy świadomie i tych, które wciąż próbują nas zatrzymać. Pełne sprzeczności portrety – od Ciccioliny-misjonarki miłości, przez ideową Moanę, po Deborę, która miała zostać na chwilę, a została na dekadę – tworzą wielogłos o kobiecej wolności, solidarności i samotności. (Diva Futura);
Ethan Hunt znowu biegnie – po dachach, po pociągach, po krawędzi tego, co fizycznie możliwe. Mission Impossible – The Final Reckoning to nie tylko kolejny rozdział w długiej historii niemożliwych misji, ale i finał epoki, która trzymała nas za gardło przez niemal trzy dekady. Christopher McQuarrie razem z Tomem Cruisem znów robią to, co potrafią najlepiej: zderzają klasyczne kino szpiegowskie z fizycznym kinem akcji, gdzie każdy poślizg i każdy skok to realne ciało w realnym niebezpieczeństwie. Ten film nie udaje głębokiego dramatu, ale pod tą perfekcyjną mechaniką czuć zmęczenie materiału – w dobrym sensie. Ostatni rozdział pisany jest z melancholią, jakby Hunt wiedział, że kończy się nie tylko pewna misja, ale cała jego tożsamość. Cruise, jak zawsze, nie odpuszcza – kręci kaskaderskie sceny, jakby od tego zależało jego zbawienie, a może po prostu chce wyjść z tej roli dokładnie tak, jak do niej wszedł: biegnąc na złamanie karku, z misją większą niż on sam. (Mission Impossible - The Final Reckoning);
Nie trzeba wierzyć w reinkarnację, żeby poczuć, że Dalajlama to ktoś więcej niż duchowy lider – to uosobienie idei, które rzadko mają szansę przetrwać w polityce i geopolityce. Dalajlama. Przez mądrość do szczęścia to dokument, który nie tyle portretuje człowieka, co podąża za jego myślą – spokojną, prostą, a jednocześnie radykalnie wywrotową w świecie zdominowanym przez przemoc i pośpiech. Reżyserski duet Miller i Delaquis unika hagiografii: zamiast patosu mamy tu wyważenie, zamiast cytatów na lodówkę – spokojną analizę życia, które było i mistyczne, i polityczne, i po prostu ludzkie. Archiwalia z tybetańskiego rządu, migawki z życia codziennego, pięknie sfotografowane pejzaże i przede wszystkim głos Dalajlamy – ironiczny, ciepły, pełen dystansu – tworzą film, który przypomina, że mądrość nie musi być ciężka, a szczęście nie jest luksusem, tylko decyzją. Cichszy niż większość kinowych premier, ale być może właśnie dzięki temu najmocniejszy. (Dalajlama. Przez mądrość do szczęścia);
Dean Fleischer Camp zabiera nas z powrotem na Hawaje – ale tym razem nie w pastelowy świat kreski, tylko w fizyczną przestrzeń, gdzie piasek naprawdę chrzęści pod stopami, a kosmita z ADHD może wyglądać jak dziwny efekt uboczny eksperymentu z CGI i serca. Lilo i Stich w wersji aktorskiej zachowuje to, co w oryginale najważniejsze: emocjonalną prawdę. Lilo nadal jest inna, niezrozumiana, trochę zła na świat. Stich nadal nie jest psem, choć bardzo się stara. A ich wspólna historia nadal rozbraja prostotą: o rodzinie, która nie musi być doskonała, żeby działać. Camp – twórca Marcela Muszelki w różowych bucikach – nie zagłusza tej opowieści efekciarstwem. Zamiast tego daje jej czas i przestrzeń, pozwalając, by to relacja Lilo i Sticha niosła film. Nie jest to nostalgiczna kalka ani rewolucja – raczej czuły remiks, który pyta nie tylko, co znaczy „ohana”, ale czy w świecie nowych wersji można jeszcze naprawdę coś poczuć. (Lilo i Stich);