Papież złego smaku, cesarz obrzydliwości, senny koszmar twojego dozorcy, proboszcza i dzielnicowego. Choć John Waters zawdzięcza swój sukces skłonności do prowokacji, z biegiem czasu okazał się kimś więcej niż wyłącznie skandalistą. W dniach 29–31 sierpnia zapraszamy na przegląd Mistrzowie Kina: John Waters – trzy wieczory z twórcą, który nauczył nas, że brzydota może mieć styl, a margines bywa o wiele ciekawszy niż środek kadru.
Waters to reżyser, który już dawno przestał być wyłącznie prowokatorem. Jasne, znany jest z tego, że kazał Divine jeść psie odchody, fetyszyzował perwersję i wysadził w powietrze dobry smak. Ale jeśli odłożycie obrzydzenie na bok (albo przynajmniej zawiesicie je na kołku), szybko okaże się, że za skandalem kryje się spójny system wartości – pełen czułości dla freaków, outsiderów i nieprzystosowanych.
W ostatni weekend sierpnia pokażemy Wam trzy różne oblicza jego twórczości. Od trashowej rewolucji i estetyki VHS-u po flirt z mainstreamem, który okazał się zaskakująco skuteczny (i nadal podszyty kąśliwym humorem).
Zaczniemy od Różowych flamingów, brutalnego manifestu złego smaku, który nie tyle przekracza granice, co w ogóle je unieważnia, świętując brud, eksces i antymoralność z dziką radością.
Potem Kobiece kłopoty, czyli – jak mówi sam reżyser – „bożonarodzeniowy dramat rodzinny dla ludzi o mocnych nerwach”. Ta parodia kina obyczajowego rozciąga konwencje do granic wytrzymałości, zamieniając opowieść o dojrzewaniu w satyrę na społeczne pragnienie sławy i fascynację przemocą.
Na koniec Lakier do włosów, czyli najbardziej przystępny z tego zestawienia, co wcale nie oznacza, że jest to film grzeczny. Pod słodką warstwą lakieru kryje się historia o oporze wobec dyskryminacji, o potrzebie reprezentacji i o tym, że nawet w musicalu można przemycić więcej polityki niż w niejednym dramacie społecznym.
Waters sam siebie nazywa filth elder, tj. starcem plugastwa. Ale jego filmy to nie tylko brud dla brudu. To próba stworzenia alternatywnego porządku – bezcenzuralnego, kampowego, otwartego na wszystkie formy inności. Nie musicie znać jego twórczości, by wejść w ten świat. Ale uprzedzamy – po seansie trudno będzie wrócić do kina, które kosztuje sto milionów dolarów i kończy się morałem.