Trzy filmy, trzy dekady, trzy różne oblicza upadku. Na przełomie maja i czerwca zapraszamy Was na krótki, ale intensywny przegląd twórczości Luchina Viscontiego – mistrza stylu, który przez swoją kamerę opowiadał o przemianach świata z pozycji kogoś, kto widzi już ich nieuchronny koniec.
„Jeśli chcemy, by wszystko pozostało tak, jak jest, wszystko się musi zmienić.” Gdyby Visconti miał własny herb, ten cytat z Lamparta spokojnie mógłby się na nim znaleźć. Bo chociaż reżyser pochodził z rodu o licznych tytułach i nieruchomościach, to jego kino opowiadało przede wszystkim o rozpadzie – wartości, klas, idei, świata, który znał i którego nie próbował kurczowo bronić. Od 30 maja do 1 czerwca w KNH przypomnimy Wam trzy z jego najważniejszych filmów – Lamparta, Zmierzch bogów i Śmierć w Wenecji – w ramach przeglądu Mistrzowie Kina: Luchino Visconti.
Lampart otworzy cały cykl (a przy okazji to także jeden z pokazów w ramach naszego cyklu Echo), i trudno o lepszy początek. Ten blisko trzygodzinny epos o przemianach społecznych na Sycylii w czasach Risorgimenta jest zarazem kunsztownym kostiumowym spektaklem, jak i melancholijną refleksją nad starzeniem się człowieka. Visconti, jak przystało na arystokratę-komunistę, z wielką czułością przygląda się schyłkowi własnej klasy, nie kryjąc jednak ambiwalencji. Salina – książę grany przez Burta Lancastera – wie, że jego czas się kończy. Ale też dobrze rozumie, że ten nowy świat, reprezentowany przez pięknych Tancrediego i Angelicę, wcale nie będzie lepszy – tylko bardziej efekciarski.
Dzień później, w sobotę 31 maja, przeniesiemy się z sycylijskich pałaców do Niemiec lat 30. XX wieku – na seans Zmierzchu bogów. Jeśli Lampart był portretem przemiany świata w eleganckim kostiumie, to tutaj jesteśmy już w zupełnie innych rejestrach: groteska, perwersja, brutalność. Visconti sięga po operowy rozmach i queerową estetykę, żeby pokazać, jak rodzi się totalitaryzm – nie z biedy, lecz z sojuszu kapitału, rodzinnych interesów i seksualnych represji. Film wciąż działa jak bomba z opóźnionym zapłonem, a niektóre sceny – w tym słynna Noc długich noży – nadal potrafią zjeżyć włosy na karku. Fassbinder mówił, że to jeden z jego ulubionych filmów, i trudno się dziwić.
Na koniec – 1 czerwca – Śmierć w Wenecji. Film, który już samym tytułem zapowiada, że nie będzie lekko. Visconti adaptuje Tomasza Manna z wielką dyscypliną – i zamienia literackie zdania w czyste kino. Tu każdy gest, każdy dźwięk, każde spojrzenie ma wagę. Muzyk (zamiast pisarza – bo to w końcu Visconti, więc muzyka musi być obecna) przeżywa fascynację pięknem, które okazuje się nieosiągalne i toksyczne. A my razem z nim dryfujemy przez spowitą zarazą Wenecję, coraz głębiej w rejony, gdzie piękno graniczy ze śmiercią. Film jest niepokojący, intymny, momentami trudny – ale też piekielnie precyzyjny. A kiedy już go obejrzycie, możecie wrócić do dokumentu Najpiękniejszy chłopiec na świecie – to gorzka puenta tej opowieści o pięknie jako przekleństwie.
W trzy wieczory Visconti pokazuje nam trzy różne oblicza schyłku – prywatnego, politycznego, kulturowego. Niby opowiada o dawnych czasach, ale jego kino aż zbyt dobrze rezonuje z naszą współczesnością. Może dlatego, że przemiany, które portretował, nigdy się tak naprawdę nie kończą – tylko zmieniają dekoracje.
Widzimy się?