W Spiskowcach rozkoszy nie pada ani jedno słowo. Nie musi. To, co widać na ekranie, nie wymaga żadnego wyjaśnienia. Zresztą, jak można byłoby to wytłumaczyć?
Peony — samotny i nieśmiały Prażanin w średnim wieku — w obskurnym kiosku kupuje ostrą pornografię i zamyka się w szafie, by móc w spokoju oddać się masturbacji. Piękna prezenterka telewizyjna moczy stopy w miednicy i czerpie rozkosz z tego, że jej palce ssą karpie. Zakochany w niej właściciel kiosku buduje maszynę, dzięki której będzie mógł udawać, że dziennikarka go dotyka. Tymczasem pewna listonoszka gniecie kulki z chleba i wciąga je nosem odurzona przyjemnością. Dzień jak co dzień w Pradze, prawda? A to dopiero początek.
Na anonimowy list z hasłem „niedziela” każdy z bohaterów czarnej komedii Jana Švankmajera podwaja wysiłki w spełnianiu swoich najskrytszych fantazji. Peony konstruuje skrzydła nietoperza i łeb kurczaka, które połączy z kostiumem stworzonym z damskich łon i biustów
skrupulatnie wycinanych z pornograficznych pisemek, jego gospodyni stworzy kukłę łudząco podobną do lokatora, a mąż prezenterki maszynę do masażu, która stanie się jego kochanką.
Spiskowcy rozkoszy to surrealistyczne połączenie kina aktorskiego z animacją i opowieść o tym, że wszyscy mamy sekrety, które chcielibyśmy zabrać do grobu. Od premiery w 1996 r. kultowe dziś dzieło Švankmajera — mistrza formy krótkometrażowej, twórcy m.in. Lekcji Fausta czy Małego Otika — szokuje i zachwyca kolejnych widzów. Docenieni w Locarno Spiskowcy rozkoszy przez ostatnie trzy dekady stali się jednym z „najdziwniejszych filmów w historii”, lekturą obowiązkową dla fanów kina pokręconego. Takiego, o którym nie mówi się w czasie niedzielnych, rodzinnych obiadów, jeśli nie chce się zostać wydziedziczonym.
[Źródło: Marta Górna]