Szrotozonty wkraczają w drugą połowę roku z dwoma tytułami, które pokazują, jak bardzo kino gatunkowe potrafi rozmijać się z regułami rzemiosła – i jak wiele z tej nieporadności może wyniknąć dla widza przyjemności.
Od marca, w odświeżonej formule, pokazujemy Wam filmy, które nie trafiają na listy najlepszych produkcji wszech czasów, ale mają w sobie niepodrabialny urok. Szrotozonty to nasz hołd dla kina, które często powstawało z przypadku, z braku środków, a czasem i umiejętności – ale z niepodważalną wiarą w to, że warto. To przegląd filmów, które wypadły poza nawias, ale dzięki temu zyskały nową, kultową tożsamość.
Za wyborem tytułów i prelekcjami stoją Julian (Brody z Kosmosu), Radek (Full Frontal Pisula) i Patryk – ludzie, którzy z kinem klasy B są nie od święta, ale na co dzień. Ich wprowadzenia nie tylko pomagają osadzić filmy w kontekście, ale też pokazują, że śmiech i refleksja mogą iść w parze. Razem z MOICO – nowoczesnym, wrocławskim dostawcą usług telekomunikacyjnych, który od lat wspiera lokalne inicjatywy filmowe – kontynuujemy cykl, który udowadnia, że nawet najgorsze filmy mają coś do powiedzenia.
Samurai Cop to podręcznikowy przykład kina akcji kręconego poza systemem – technicznie nieudolny, fabularnie chaotyczny, ale zarazem bezgranicznie szczery. Reżyser Amir Shervan próbował nakręcić amerykański policyjny film sensacyjny z samurajskim twistem – efekt końcowy to połączenie telewizyjnej telenoweli, szkolnego przedstawienia i kina zemsty. Wszystko tu jest z innej bajki: gra aktorska, dialogi, montaż, prowadzenie scen akcji. Ale właśnie to sprawia, że Samurai Cop stał się legendą VHS-owego podziemia. Wersja, którą pokażemy, opatrzona jest lektorskim komentarzem Tomasza Knapika – co tylko pogłębia wrażenie, że oglądamy artefakt z innej epoki, gdzie nic nie działało tak, jak powinno, a mimo to (albo właśnie dlatego) – działało.
W Śmiercionośnych dłoniach Kung Fu Bruce Lee trafia po śmierci do piekła, gdzie zmuszony jest walczyć z Drakulą, Jamesem Bondem, Zorro, Popeyem i innymi bohaterami zbiorowej wyobraźni. To nie pastisz, nie parodia – tylko jeden z najbardziej kuriozalnych przykładów kina kung fu z lat 70., wyprodukowany na fali popularności zmarłego aktora. Film Law Keia wpisuje się w nurt tzw. bruceploitation, ale robi to w sposób tak jawnie bezczelny, że trudno nie poczuć podziwu dla tej fantazji bez granic. Jest tu wszystko: fałszywy Bruce Lee, efekty specjalne z tekturowego piekła, logika wyparowana z każdej sceny. I mimo to – seans wciąga. Bo to nie tylko zapis pewnej epoki i jej estetyki, ale też materiał do zastanowienia się, jak działa kultura, gdy nikt jej nie pilnuje.
Szrotozonty trzymają poziom – tylko że to poziom piwnicy, gdzie stoją zakurzone kasety i filmy, które wymykają się wszelkim klasyfikacjom. Zobaczcie je z nami.