Christopher Lee jest ikoną, jedną z największych gwiazd w historii kina, która dalej świeci bardzo jasno, nawet po swojej śmierci. Z pochodzenia arystokrata, z przypadku szpieg w czasie II wojny światowej, łowca nazistów po jej zakończeniu, z powołania aktor. Człowiek utkany z mitów, tajemniczy i wściekle utalentowany. Był Potworem Frankensteina, Draculą, swoją popularność zawdzięczał kinu grozy, ale irytował się, gdy ktoś nazywał go „królem horrorów”. Wolał być zapamiętany jako artysta wszechstronny, człowiek, który zawładnął wyobraźnią kilku pokoleń.
Dokument Życia i śmierci Christophera Lee opowiada z czułością o chimerycznym, niepewnym siebie i swoich możliwości artyście, który na koncie ma prawie trzysta ról filmowych i telewizyjnych, a zbliżając się do 80-tki został najstarszym nagrywającym artystą heavy metalowym. O Christopherze Lee opowiadają m.in. Peter Jackson (który nie widział innego aktora w roli Sarumana w swym Władcy pierścieni), jego wieloletni przyjaciel Joe Dante, kumpel John Landis, ikona brytyjskiego kina Caroline Munro. Całość spina poruszająca narracja, którą prowadzi sam… Christopher Lee. Cóż, w pewnym sensie. Jego dudniący głos naśladuje Peter Serafinowicz, a film, momentami smutny i poruszający, pełen jest gorzkiej ironii. I choć wiele miejsca poświęca Lee-aktorowi, nie zapomina o człowieku – fascynującym i oryginalnym.
Za reżyserię odpowiada Jon Spira, który kilka lat temu zrealizował dokumentalną opowieść o brytyjskich kaskaderach filmowych. W jego najnowszym filmie widać uwielbienie dla Christophera Lee, ale jak w każdym dobrym dokumencie stosunek twórcy do tematu nie przytłacza prawdy. A ta i w tym przypadku wydaje się ciekawsza niż fikcja.