Od 7 grudnia w Kinie Nowe Horyzonty.
No i mamy grudzień w pełni. Miasta i wsie skrzą się tysiącem kolorowych lampek, świat zamienił się już w choinkową bombkę. Ale nie każdy lubi piosenki z dzwoneczkami, ogłuszający blask świętowania, orgię przedświątecznych zakupów. Schronienia szukajmy w kinie. Jedną z najważniejszych premier tego tygodnia jest węgierski film To tylko wiatr Bence Fliegaufa.
„W serii ataków na romskie osady na Węgrzech pomiędzy latem 2008 a 2009 roku zginęło sześć osób. Wśród ofiar był pięcioletni chłopiec. Sprawcy używali karabinów i koktajli Mołotowa. O tych dramatycznych wydarzeniach opowiada film To tylko wiatr Bence Fliegaufa.
To tylko wiatr to piąte dzieło w karierze 37-letniego Fliegaufa. Bezpośrednią inspiracją dla były dla niego ponoć teksty Zoltána Tábori, reportera, który odwiedził i opisał miejsca, w których doszło do krwawej manifestacji nienawiści. W efekcie powstał film w klimacie dusznego, złego snu, w którym trwają bohaterowie, ale wraz z nimi my.” (Marta Kaźmierska, gazeta.pl)
„To tylko wiatr Bence Fliegaufa miał swoją premierą w lutym tego roku, na międzynarodowym festiwalu w Berlinie. Bardzo się tam spodobał, dostał trzy nagrody, w tym drugą co do ważności nagrodę Srebrnego Niedźwiedzia. Moim zdaniem, powinien dostać główne trofeum, tj. Niedźwiedzia Złotego, gdyż było to najlepsze dzieło sekcji konkursowej. (…)Kamera towarzyszy bohaterom krok w krok, niemalże siedzi im na karku. Można powiedzieć, że to ona jest tym intruzem, prześladowcą, to ona wzięła sobie na cel Romów.
Atmosfera zagrożenia, podejrzliwości, niebezpieczeństwa, które może nadejść z każdej strony, przepełnia cały film. Sprawia, że dosłownie siedzimy na krawędzi fotela kinowego. Świetnie udało się Fliegaufowi połączyć dokumentalną wnikliwość z suspensem charakteryzującym najlepsze thrillery.
Ale film ten wykracza poza opis pewnej zbrodni. Reżyser pokazuje także ksenofobię, niechęć, wrogość „rdzennych” Węgrów, tzw. zwykłych mieszkańców wobec romskich współobywateli. Siłą rzeczy, dzieło zahacza o obecną sytuację polityczną nad Dunajem, gdzie od kilku lat szaleje u władzy prawica.” (Bartosz Żurawiecki, film.wp.pl)
Pozostańmy w Europie, choć w stylu więcej niż amerykańskim. Biała noc Frédérica Jardina to mocny, europejski thriller ze zdjęciami Toma Sterna, operatora Gran Torino, Za wszelką cenę, czy Rzeki tajemnic.
„Specyfiką tego policyjnego thrillera jest jego czasoprzestrzenne zacieśnienie: większość akcji rozgrywa się podczas jednej nocy i w jednym miejscu: ogromnym, kilkupoziomowym lokalu o tak skomplikowanym układzie pomieszczeń, że nawet na trzeźwo można by chyba w nim zabłądzić. Mnie takie ograniczenie nie przeszkadza, przeciwnie - m.in. dzięki temu ciasnemu zamknięciu film jest "gęsty", zwarty i z napięciem. Nieprawdopodobieństw jest sporo, ale można na nie przymknąć oko, zwłaszcza że tempo jest zawrotne, niedające czasu na zbyt szczegółową analizę. Zresztą, umówmy się, że nie jest to utwór wyrastający z tradycji francuskiego, realistycznego filmu policyjnego, ale z kina, które przetrawiło już doświadczenie Tarantino - niektóre przerysowania są zamierzone i celowe (jak niekończący się pojedynek na pięści i rondle w kuchni). Chwilami też - m.in. za ich właśnie sprawą - film jest całkiem zabawny. No i niewątpliwie emocjonujący: w końcu walczy się w nim o życie dziecka. Vincent nie jest z pewnością postacią nieposzlakowaną, ale w tej sytuacji nie pozostaje nic innego, jak z nim sympatyzować. Biała noc składa się z elementów fabularnych często już w kinie używanych (żeby nie powiedzieć "zużytych"), ale ułożonych inteligentnie i w całkiem zgrabny wzór.” (Paweł Mossakowski, „Gazeta Wyborcza”)
Andrew Dominik proponuje natomiast thriller Zabić, jak to łatwo powiedzieć z plejadą gwiazd w obsadzie. W filmie wystąpili m.in.: Brad Pitt, James Gandolfini, Richard Jenkins, Ray Liotta, Sam Shepard.
„W dramacie gangsterskim Australijczyka Andrew Dominika pod przykrywką krwawej i dość nietypowej historii kryminalnej autor nieoczekiwanie dokonuje analizy stanu ducha amerykańskiego społeczeństwa, pogrążonego w chaosie i moralnej degrengoladzie. Losy drobnych przestępców, którzy narazili się mafii, i sadystyczną akcję ich namierzania przez wynajętego zabójcę (Brad Pitt) wiąże z prowadzonym równolegle wątkiem przesłuchań w Kongresie, mających ustalić przyczyny gospodarczej katastrofy, oraz motywem rozbudzającej wielkie nadzieje kampanii prezydenckiej Baracka Obamy sprzed czterech lat. Mordercze porachunki kręcone w zwolnionym tempie, brutalne egzekucje, wystylizowane jak u Tarantino albo Scorsese, rozgrywają się na tle księżycowego pejzażu zrujnowanego doszczętnie Nowego Orleanu, gdzie zewsząd słychać licytację niespełnionych do dziś obietnic polityków, dzień i noc transmitowanych przez wszechobecne media.” (Janusz Wróblewski, „Polityka”)
Zmiana nastroju. Niebo w gębie w reżyserii Christiana Vincenta to kolejny po amerykańskim Tam, gdzie rosną grzyby film o subtelnych połączeniach kuchni i życia.
„Jeszcze do niedawna cała Polska tańczyła, dziś cała Polska gotuje - wprowadzanie do kin filmów takich jak Niebo w gębie, które gotowanie celebrują i pokazują jako zmysłową sztukę, ma więc oczywisty, komercyjny sens. W Niebie… ważna jest harmonia smaków i wykwintnych pomysłów, liczą się najlepsze, sprowadzane często z dalekich wiosek produkty i staroświeckie, czyli najlepsze metody przygotowywania potraw. Co ciekawe, prezydent wydaje się kuchnią Hortense zachwycony, bo szuka "prostych, narodowych smaków" - jednak to, co bohaterka przygotowuje, z prostotą wiele wspólnego nie ma. Od samych nazw, od wyglądu potraw, od ciągłego mówienia o kulinarnych detalach rozboleć może głowa (a raczej żołądek). Czy nie o to zresztą chodzi?
Film zainspirowała prawdziwa historia prezydenta Mitterranda (w filmie gra go debiutujący na dużym ekranie 87-letni pisarz Jean d'Ormesson, jakby ciągle nieobecny, z trudem poruszający się w rzeczywistości, zadziwiający tym, że w ogóle sprawować może jakikolwiek urząd) i szefującej jego prywatnej kuchni Hortense Laborie.” (Paweł T. Felis, „Gazeta Wyborcza”)
Na koniec Tim Burton wiecznie żywy - Frankenweenie.
„Frankenweenie to jakby Burton w pigułce - w jednej chwili ckliwy, a za chwilę brutalny (finałowy horror z wielkimi zmutowanymi zwierzętami przerazić może nie tylko dziecko), skupiony na sympatycznym odmieńcu z małego miasteczka i na świecie wyobraźni, w którym nadwrażliwcy znajdują schronienie. Nauka, nawet jeśli czasem wykorzystywana przez dyletantów i powodująca katastrofę, okazuje się tu rodzajem sztuki - by wskrzesić czworonoga, 10-latek używa przecież sprzętu, który najpierw służy mu do realizacji filmowej pasji. A świat napędza i pomysłowość artystów, i odwaga naukowców - i jedni, i drudzy walczą z mentalnym zacofaniem i rozbrajają lęk przed tym, co nieznane. Nie jest to jednak bynajmniej kino wielkich morałów i przewrotnych wniosków. Raczej sympatyczny, chwilami uroczo naiwny, imponujący drobiazg. Dla fanów Burtona - rzecz obowiązkowa.” (Paweł T. Felis, „Gazeta Wyborcza”)