Zbuntowany Moon wałęsa się między hongkońskimi wieżowcami, podejmując się drobnych zleceń od mętnych typów z lokalnego półświatka. Ma ciężko chorą dziewczynę, czekającą na transplantację nerki i przyjaciela, którego życie także nie jest usłane różami.
Wydają się świetnymi kandydatami do romantycznej, dzikiej fabuły w stylu popularnego hongkońskiego cyklu o "Młodych niebezpiecznych" z jego malowniczym obrazem gangsterskiego życia. Chan dekonstruuje jednak tego rodzaju konwencje, pozostając bliżej prozy codzienności - i realnego, mało efektownego funkcjonowania gangów. Styl jego filmu wiele jednak zawdzięcza z jednej strony japońskim filmom o młodocianych buntownikach z lat 60., z drugiej - estetyce Wong Kar-waia. Mocne kadry, desperacko-melancholijna atmosfera i dynamiczny montaż czynią z "Made in Hong Kong" ekspresyjny miejski poemat, dotkliwy i hipnotyczny.
Młody twórca zrealizował swój film w prawdziwie niezależny sposób, niemal chałupniczą metodą - wykorzystując skrawki taśmy z filmów, przy których asystował. Pięcioosobowa ekipa, pożyczone pieniądze na sprzęt i ledwie dwa miesiące produkcji pozwoliły jednak stworzyć dzieło, które szybko stało się legendą: świeży, esencjonalny i doskonale oddający ducha czasu. Ponad dwadzieścia lat od premiery - a zarazem dwie dekady od przejścia Hongkongu pod chińskie zarządzanie - wiele jego wątków wciąż pozostaje aktualnych, a odnowiona kopia filmu pozwala na nowo docenić jego drapieżną wizualną formę.